Ostatnimi czasy mocno zastanawiam się nad polskimi self-publisherami (i self-publisherkami), którzy wydają fantastykę. Obserwuję kolejne nowości, kibicuję mocno autorom, których znam. Część dopiero przygotowuje się do wydania, z częścią już pracowaliśmy, np. redagując teksty lub w trakcie warsztatów, a część ma już za sobą premierę.

 

Self-publishing fantastyki

Zastanawiałam się, czy sposób wydania ma wpływ na samą literaturę. Ba, temu problemowi poświęciłam swoją pracę doktorską i puenta jest taka, że zależy. Z jednej strony książki self-publisherów nie różnią się bardzo od tych publikacji, które są wydawane w wydawnictwie (nie można nazwać self-publishingu nurtem literackim, tylko wydawniczym), ale z drugiej strony… Self-publishing to często przestrzeń dla debiutantów lub dla autorów, którzy chcą pokazać swoje próbki światu. Poziom wejścia jest właściwie zerowy, więc za self-publishing zabierają się i poczytni twórcy, i młodzi pisarze przed debiutem, i blogerzy, i osoby, które chcą zbudować swoją karierę pisarską we własnym, jednoosobowym wydawnictwie. Ostatecznie jakość tekstów może się różnić od tych publikowanych w tradycyjnych wydawnictwach, ale nie musi. Bo self-publishing to wydawanie, marketing, promocja sprzedaż – pisząc brutalnie – jakiejkolwiek książki.

I tu gładko przechodzimy do fantastyki. Przekopałam sieć w poszukiwaniu selfowej fantastyki, przeanalizowałam moją pracę z autorami i liczyłam, że wpadnę na genialne wnioski. Że są różne, takie i takie, a self-publisherzy od fantastyki powinni to i to. Niestety.

Jeśli mam uwagi do strony literackiej i wydawniczej takich publikacji, to nie różnią się one od uwag, które miałabym do jakichkolwiek książek wydawanych w ten sposób. Brak porządnej redakcji. Słaba promocja i dystrybucja (dużo możemy nauczyć się od amerykańskich kolegów). Podejrzanie niskie lub za wysokie ceny.

I uwagi natury ogólnej, pasujące do wielu książek fantastycznych: okładki jak z lat 90 (gołe panie serio nie są już w modzie, tak samo jak niedopracowane rysunki), odgrywanie w kółko tych samych motywów (wampiry, elfy, krasnoludy), światy płaskie jak patelnia), zanim się akcja rozkręci, to zaczyna się już tom II, powieści na miliony arkuszy wydawniczych… Opisy na czwartej stronie okładki takie, że od samego czytania można umrzeć z nudów lub blurby, które losowo można by umieścić na jakiejkolwiek książce. Nic nowego. Zjawiska wydawnicze występujące i wśród self-publisherów, i wśród wydawnictw.

 

Fandom, fantastyka i self-publishing

Jednak analizując sprawę doszłam do pewnych wniosków. Obserwuję kilka grup na Facebooku, poświęconych fantastyce. Śledzę też poczynania promocyjne autorów w sieci, z wieloma twórcami i twórczyniami często rozmawiam o promocji. I wiem, że ciągle o tej promocji mówię publicznie, ale bez dobrej komunikacji dotyczącej książki, szanse na dotarcie do czytelników są niewielkie. W końcu nikt losowo nie wpadnie na stronę self-publishera i nie kupi 20 egzemplarzy powieści.

Wystarczy jednak przeprowadzić prostą kalkulację – na konwentach i w grupach facebookowych, poświęconych fantastyce, znajduje się ogromna grupa odbiorców, którzy chcą przeczytać coś nowego. Nie wiem, czy twórcy i czytelnicy innych gatunków mogą sobie pozwolić na taki luksus. Polski fandom fantastyczny zawsze był zwarty, konwentów jest wiele (kilka na naprawdę wybitnym poziomie). Cóż prostszego? A no właśnie, tu zaczynają się schody.

Historię polskiego fandomu doskonale opowiada Katarzyna Kaczor w książce „Z getta do mainstreamu. Polskie pole literackie fantasy (1982-2012”), wydanej w 2017 roku przez Universitas. Osoby, które nie mają dobrych doświadczeń z publikacjami naukowymi, uspokajam – opracowanie Kaczor czyta się jak dobrą powieść. Jest i o najważniejszych graczach literackich, i o wydawnictwach, a także o rozwoju środowiska fantastycznego. I z książki jasno wynika, że fandom był zwartą formacją. Głosy uznanych redaktorów (jak nieżyjącego już Macieja Parnowskiego) lub pisarzy (jak chociażby, tu nie zaskoczę, Andrzeja Sapkowskiego i Jacka Dukaja) wiele znaczyły i wciąż znaczą, chociaż sami gracze już się zmienili. Jeśli tuzy polskiego fandomu ogłaszały, że powieść jest dobra, a autor rokujący, takim też właściwie się stawał, szybko zyskując uznanie czytelników, pojawiając się w panelach dyskusyjnych oraz przyjmując całą glorię i chwałę.

Myśląc za Pierrem Bourdieu i jego teorią pola literackiego (obiecuję, że za chwilę kończę z częścią teoretyczną, dotrwajcie), fantastyka znajdowała się na obrzeżu – czyli w opozycji do maintreamu, literatury popularnej i intensywnie czytanej. Fani fantastyki stanowili garstkę zakręconych na punkcie smoków i statków kosmicznych dziwaków, więc trzymali się razem, tworząc i czytając ziny, spotykając się na zlotach i w grupach dyskusyjnych. Teraz jednak fantastyka stała się popularna (dziękujemy młodym czytelnikom i starym wyjadaczom oraz wszystkim, którzy przekonali się do tego gatunku). I hierarchia w fandomie się rozproszyła. Każdy czytelnik ma swój własny kanon, nie potrzebujemy nikogo, kto powie nam, co czytać.

Jednak duch starego fandomu wciąż się unosi. I do sedna. Gdy self-publisher pochwali się na grupie facebookowej, że wydaje książkę samodzielnie, może liczyć na ostrą i czasem bardzo dosadną krytykę. Bo wciąż książki wydawane w wydawnictwach mają (teoretycznie) większą wartość, bo lepiej wspierać jednego z nas (z tych konwentów, wspólnie pisanych antologii, itd.). Niby nikt już nie musi błogosławić, ale strażnicy wciąż są. Już nie uznani redaktorzy i pisarze, ale często osoby, które mają debiut na koncie lub po prostu uważają, że fantastyka płynie w ich krwi, przeczytali wszystko od archiwalnych numerów „Weird Tailes” (nie wiem, czy to możliwe, ale ładny przykład) po tą najnowszą publikację Fabryki Słów, która się jeszcze nie ukazała. I właśnie ci strażnicy pola literackiego pt. fantastyka, robią nowym autorom pod górkę. Chociaż hierarchia rozproszona, środowisko mniej zwarte, autorytetów brak.

W pewnych kręgach przyznanie się, że wydaje się fantastykę samodzielnie, jest jak strzelenie sobie w stopę. Bo od razu pojawiają się argumenty, że: grafomaństwo, porządne wydawnictwo nie chciało wydać, za grosz talentu, skąd ty się człowieku wziąłeś, co wiesz o fantastyce. „Grafomaństwo” i „porządne wydawnictwo nie chciało wydać” jest typowym, a moim zdaniem nieuzasadnionym, kontrargumentem wobec self-publishingu, ale nie ma sensu się nad nimi teraz pochylać. Dużo już zostało powiedziane na ten temat, sama spędziłam setki godzin wskazując braki w takim myśleniu, więc po prostu idźmy dalej.

Jednak akceptacja fandomu i wydanie przez duże wydawnictwo jest niemalże kluczowe dla debiutantów, aby w tym wąskim środowisku zdobyć uznanie. A self-publisher, człowiek znikąd (chociaż nie jest to zawsze prawdą), nagle wskakuje do statycznego środowiska i robi zamęt. Bo można wydać bez błogosławieństwa, akceptacji, pisania miliona opowiadań z nadzieją, że zostanie opublikowane w „Fantastyce”, bez modlenia się do uznanych pisarzy. I łup, konflikt gotowy.

I ostatecznie promocja swoich książek przez niezależnych autorów kończy się tym, że nie wystawiają stoisk na konwentach, aktywnie nie zabiegają o uczestnictwo w panelach dyskusyjnych, nie promują swoich książek w grupach, które wydają się idealnie do tego stworzone. Gdybyśmy myśleli o produkcji dżemów (zawsze, gdy porównuję książkę do produktu, słyszę w głowie grzmiący głos Theodora Adorno, sprzeciwiający się urynkowieniu literatury), czy początkujący producenci nie powinni jeździć na targi spożywcze i promować swoich truskawkowych dżemów wśród fanów tego typu słodkości? Nielogiczne, prawda?  A w polskim fandomie self-publisherzy stoją pod ścianą. Chcieliby zachęcić czytelników do wartościowej lektury, ale nie mogą, bo spada na nich grad wyzwisk, oskarżeń i nieumiejętnej krytyki.

Zawsze uważałam, i będę uważać, fantastykę za najprostszy typ literatury do wypromowania. Bogactwo świata to mocny element komunikacji. Jednak szkoda, że niezależni twórcy są z zasady odcinani od możliwości podzielenia się swoją twórczością z zagorzałymi fanami, bo garstka strażników broni im dostępu.

Dlatego self-publisherzy: i tak już uczestniczycie w rewolucji. Dlatego nie ma się co poddawać, ale edukować strażników i przeciwników takiego wydawania. Puszczać mimo uszu niemerytoryczne uwagi. Pojawiać się na konwentach, wciskać się do środowiska drzwiami i oknami. Bo są tam czytelnicy, którzy czekają na Wasze powieści. I jakoś muszą się o nich dowiedzieć.