Pisarzi tłumacz. Intrygujące połączenie, prawda? Dlatego postanowiłam przepytać Wojciecha Gunię i dowiedzieć się, jak wygląda jego praca. A pracuje dużo – jest autorem powieści „Powrót” i „Nie ma wędrowca” oraz oddanym tłumaczem Thomasa Ligottiego.

Wojciecha mogliście poznać przy okazji mojego wpisu„Jak wydać tłumaczoną książkę”.  Pod tym adresemznajdziecie jego pesymistyczny blog, a tu możecie zapoznać się z opiniami o jego powieściach. Nic dziwnego, że są dobre, bo gdy przysiadłam do korekty naszego wywiadu (przeprowadzonego mailowo), nie miałam żadnych uwag. Wojciech pisze elegancko, bezbłędnie i dobrze – i tyczy się to zarówno jego tłumaczeń, powieści, jak i prostych maili. Zapraszam Was na fascynujący wywiad.

Jesteś pisarzem, ale również tłumaczem. Czy dla pisarza tłumaczenie cudzych dzieł jest trudniejsze? A może łatwiejsze?

Nie każdy pisarz jest tłumaczem, ale każdy tłumacz jest w jakimś sensie pisarzem, więc wydaje mi się, że narzędzia pisarskie raczej pomagają niż przeszkadzają w pracy translatorskiej. Główna różnica, która implikuje kilka pozostałych, jest taka, że pisarz pracuje nad scenami, postaciami i ideami, które wylęgły się w jego głowie, a tłumacz pracuje nad scenami, postaciami i ideami, które wylęgły się w głowie kogoś innego. Pisarz eksponuje swój język, własną wrażliwość, a tłumacz musi trzymać się ram języka (idiolektu) i wrażliwości drugiej osoby.

Natomiast praca translatorska jest bardzo często robotą czysto pisarską, zwłaszcza gdy trzeba znaleźć ekwiwalent czegoś, co jest nieprzekładalne. Albo gdy przeniesienie tekstu w inny język wymusza, poprzez różnice w gramatyce, próbę uchwycenia danego sensu przy pomocy zupełnie innych narzędzi. Wtedy się w gruncie rzeczy tworzy. Także pisarska empatia pozwala lepiej wejść w cudzy głos, poczuć jego niuanse, rytm i melodię.

Trudności? Pisarze mają swoje odruchy językowe, wyznaczniki swojego sposobu pisania. To są często rzeczy trudne do uchwycenia w jednoznaczny sposób, a trzeba ich dość ściśle pilnować, by zanadto nie wysunęły się na pierwszy plan, choć są, rzecz jasna, różne szkoły i podejścia, mniej i bardziej liberalne. Sam proces pisania od podstaw i tłumaczenia trudno porównać pod względem trudności, bo jedna i druga czynność stawia przed różnymi wyzwaniami. Na pewno nie każdy świetny tłumacz będzie świetnym pisarzem i vice versa. Choć zdarzają się ludzie wybitni w jednym i drugim fachu – na przykład Kazimierz Truchanowski, czy ze współczesnych Magdalena Tulli albo Maciej Płaza.
Oczywiście, to wszystko sprawdza się przy założeniu, że mówimy o literaturze, dla której takie czynniki jak idea czy styl mają znaczenie.

 

Kiedy pojawiła się pierwsza myśl, że chcesz zacząć pracować z tekstem jako tłumacz?

To nie była myśl, a raczej życiowa realizacja powiedzenia, że potrzeba jest matką wynalazku. Nigdy nie myślałem o tłumaczeniu, ponieważ nigdy nie uznawałem się za osobę na tyle biegłą w języku obcym, żeby w ogóle rozważać taką możliwość. Ale tak się złożyło, że jeden z najważniejszych dla mnie pisarzy, Thomas Ligotti, był swego czasu zupełnie nieznany w Polsce, jeśli nie liczyć jednego opowiadania, wydanego w jednej z niezliczonych antologii literatury grozy, agregujących obok siebie teksty wybitne i jakieś kompletne literackie nieporozumienia. Akurat tłumaczenia Ligottiego z identycznych pobudek zaczął na swoim blogu zamieszczać Alek Więckowski (z którym później współtłumaczyliśmy „Teatro Grottesco”), więc pomyślałem, że to jest jakaś droga. Usiadłem do opowiadania „Purity” i tak powstało moje pierwsze tłumaczenie, które wprawdzie prezentowało katastrofalny poziom, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę kosmicznie złożony styl Amerykanina, ale przynajmniej poszerzało jego obecność w języku polskim.

A później tak się sprawy potoczyły, że wraz z Filipem Skutelą i Mateuszem Kopaczem zawzięliśmy się, żeby wreszcie tego Ligottiego wypchnąć na rynek. Pomocną dłoń wyciągnął do nas Darek Misuina, szef Okultury, i w ten sposób, po czterech latach, w trakcie których uczyliśmy się tłumaczenia na tkance książki, którą chcieliśmy wydać w języku polskim, udało się osiągnąć cel.

Sama zabawa w tłumaczenie – bo nie mogę tego w moim wypadku określić inaczej – po prostu mi się spodobała, ponieważ niesamowicie rozwija. Obecnie pracuję nad przekładem „Songs of a Dead Dreamer” Ligottiego. W sumie, nie licząc incydentalnych tłumaczeń zamieszczanych na blogu i paru tekstów, które przetłumaczyłem dla innych wydawców, mogę powiedzieć o sobie, że jestem tłumaczem jednego pisarza. Więc może w temacie przekładu nie powinienem się wymądrzać?

 

Który tekst, poza pierwszym tłumaczeniem Ligottiego, sprawił Ci największą trudność?

Inny tekst Ligottiego „Cień, ciemność”. To jest bardziej fabularyzowany esej filozoficzny niż opowiadanie. Oczywiście, ma swoją fabułę, ma postaci, ale jest po brzegi wypakowany złożonym dyskursem na temat świadomości, wolnej woli, osobowości i ich relacji z siłami, które kierują ludzkim, czy w ogóle jakimkolwiek życiem. Precyzyjne przełożenie tego tekstu, który – obiektywnie – jest trudny w odbiorze nawet w języku polskim, z zachowaniem jego hipnotyzującego rytmu, było naprawdę sporym wyzwaniem. Wersja końcowa tak bardzo różni się od pierwszej, że w zasadzie mogę powiedzieć, że przepisywałem to tłumaczenie kilka razy. Ale satysfakcję mam z niego największą. Wyzwaniem było też tłumaczenie „Żółtego znaku” Roberta Chambersa, które opublikowałem na blogu, a które swego czasu było jedynym dostępnym w języku polskim opowiadaniem autora. Tutaj trudności wynikały z kontekstu czasowego – angielszczyzna Chambersa, wcale nowoczesna jak na swoje czasy, i tak była angielszczyzną XIX-wieczną. Tak się zabawnie złożyło, że niedługo po wrzuceniu tego opowiadania do Internetu zaczął się szał popularności wokół serialu „Detektyw”, który czerpał pełnymi garściami zarówno z Ligottiego, jak i z Chambersa. Więc mam tu taką małą, osobistą satysfakcję, że wielu widzów zafascynowanych postacią Króla w Żółci, wokół którego zbudowano intrygę „Detektywa”, poznało Chambersa dzięki mojej pracy.

Za to najłatwiejsza do tłumaczenia, ale dająca nie mniej frajdy, była „Porażka” Johna Eversona. Tutaj należało tylko poczuć „flow” tej dość pulpowej, choć na swój makabryczny sposób przezabawnej opowieści, reszta napisała się sama.

 

Czytasz w oryginale czy tłumaczenia? Czy masz swoje ulubione przekłady?

Przyznam, że jestem leniwy i czytam tłumaczenia. Po wersje oryginalne sięgam, gdy tekst jest niedostępny po polsku, albo gdy wiem, że tłumaczenie jest dyskusyjne. Albo, gdy chcę się przekonać, ile pracy musiał włożyć tłumacz w dany przekład. I oczywiście wtedy, gdy chcę możliwie kompletnie poznać czyjąś twórczość.

Mam swoje ulubione przekłady i każdy jest ulubiony z trochę innego powodu. Uwielbiam to, co zrobił z Lovecraftem Maciej Płaza, wydobywając niesamowite bogactwo jego prozy. Jego Lovecraft jest może trudniejszy w odbiorze niż wcześniejsze tłumaczenia, ale jednocześnie bliższy duchowi oryginału, oddający sprawiedliwość wirtuozerii stylistycznej Amerykanina. Imponuje mi praca, jaką wykonał nad „Księgą Niepokoju” Pessoi Michał Lipszyc, choć może tutaj na odbiór wpływa moje bezgraniczne uwielbienie dla Pessoi, którego wszakże nie mogę czytać w oryginale, ponieważ nie znam portugalskiego. Ostatnio zaimponował mi Wojciech Szypuła przekładem „Domu z liści” Marka Z. Danielewskiego. Spodziewałem się, nie ja jeden pewnie, jakiejś pięknej, ale jednak katastrofy. A tymczasem lata wysiłku – bo przekład „House of leaves” zapowiadano od lat – przyniosły owoc w postaci świetnego spolszczenia tej wybitnej, nieprawdopodobnie złożonej powieści. Wspaniałą pracę zrobił mój przyjaciel Mateusz Kopacz, tłumacząc „Devil’s Dictionary” Ambrose’a Bierce’a. Mam nadzieję, że prędzej niż później wszyscy zobaczą rezultaty jego pracy. Zaś tłumaczem, dla którego pewnie kiedyś wybuduję w domu ołtarzyk, jest Ireneusz Kania. Za Ciorana, za Bataille’a, za Kawafisa i Mikołaja z Kuzy, za „Muttavali” i w ogóle za przekłady z kilkunastu języków (15 albo 16). Pomijając już tę imponująca statystykę, wiele z tłumaczonych przez niego książek kształtowało mój światopogląd.

Co doradziłbyś osobie, która w przyszłości chciałaby pracować jako tłumacz? Od czego zacząć?

Nie wiem, czy jestem najlepszą osobą, żeby dawać porady w tym temacie, jeżeli jestem bardziej tłumaczem-hobbystą, który nad przekładami pracuje po godzinach spędzanych na etacie w biurze. Natomiast jedna zasadnicza rada, jaka mi przychodzi do głowy, jest dość podobna do tej, która mógłbym dać osobom myślącym o pisaniu: ćwiczyć do oporu. Ściągać z gutenberg.org zapomniane teksty i tłumaczyć. Najlepiej zacząć od krótkich form, na których najłatwiej jest złapać wprawę i które pozwalają względnie szybko uzyskać dający się ocenić wynik w postaci gotowego tekstu. Im więcej praktyki, tym bardziej naturalnie przychodzi „podwójne” myślenie – z jednej strony odpowiadające za prawidłowe zrozumienie zdania, a z drugiej za przyobleczenie tego zdania w formę języka, na który tłumaczymy. Ludzie, którzy zaczynają tłumaczyć, bardzo często mają skłonność do przekładania zdań 1 do 1 – co oczywiście powoduje, że zdanie brzmi „po polskiemu”, a nie po polsku. Do tego wypada dodać oczywistą poradę dla każdego, kto zajmuje się słowem pisanym – czyli dużo czytać. Nie ma nic gorszego niż pisarz/tłumacz, który nie czyta.

Osobną sprawą jest odpowiednio szybkie wyrobienie sobie pewnej bezwzględności. Praca tłumacza, zwłaszcza jeśli jest pracą na umowę-zlecenie, wymaga dość dużej odporności i asertywności. Co zresztą dotyczy równie dobrze pracy pisarza, jak i chyba każdego „kreatywnego”, który nie pracuje na etat. Zdarzają się, niestety, wydawcy, którzy lubią „zapomnieć” o honorarium za wykonane tłumaczenie. Niestety, należy się przygotować na to, że sytuacje, w których poniesiony wysiłek nie od razu zostanie wynagrodzony, a czasami zostanie wynagrodzony grubo po terminie, nie będą należały do rzadkości. Jeżeli poważnie myślimy o utrzymywaniu się z tłumaczeń, trzeba wyzwolić w sobie małego, wściekłego ludzika, który w razie czego wypchnięty przez drzwi będzie wracać oknem i upominać się o swoje. Sztuka sztuką, literatura literaturą, ale umów należy przestrzegać. Jeżeli jesteśmy lojalni wobec wydawcy i poświęcamy na jego rzecz swój czas i zasoby intelektualne, to nie ma ani jednego powodu, by nie miała tu obowiązywać pełna symetria. Więc jeśli perspektywa pisania upokarzających maili i wykonywania równie upokarzających telefonów, w których upominając się o należność stawiamy się w pozycji dziadów proszalnych kogoś odstręcza, to raczej nie jest to działka dla niego.
W jakich programach tłumaczysz? Jak wygląda Twój rytm pracy?

Mój warsztat jest bardzo prosty. Tylko tekst, słowniki i edytor tekstu. Ponieważ nie jestem zawodowym tłumaczem, nie korzystam raczej z aplikacji CAT. Próbowałem zaprzyjaźnić się z OmegaT, ale ta przyjaźń jest dość szorstka. Ale to jest moje zacofanie i konserwatyzm – tak samo nie potrafię przekonać się do aplikacji pisarskich, np. Scrinever. Wielu kolegów sobie chwali, ale póki co wystarcza mi edytor. Póki dopisuje mi pamięć (a ponieważ lubię prozę, w której dużą rolę odgrywają repetycje, mam ją dość dobrze wyćwiczoną), pozostanę przy tej metodzie, choć nie wykluczam zmiany.
Oczywiście lubię pracować na wydrukach – jestem w stanie wychwycić zdecydowanie więcej błędów. W miarę możliwości czytam także na głos – bo przy głośnym czytaniu od razu wychodzą wszystkie językowe potknięcia. Staram się to praktykować przy każdym tekście, nad którym pracuję. Natomiast, choć jestem z natury koszmarnym bałaganiarzem, przy pracy lubię mieć porządek. Im mniej przedmiotów na stole i otwartych okien w komputerze, tym sprawniej pracuję. Natomiast nie mam swojego ulubionego miejsca do pracy – czuję się dobrze gdziekolwiek, gdzie mogę wygodnie usiąść. Nie fetyszyzuję zbytnio czegoś takiego jak „przestrzeń twórcza”. Zdarzało mi się pisać na telefonie, który akurat miałem pod ręką, w autobusie w drodze do domu. Najlepiej pracuje mi się wieczorem – niestety jestem zwierzęciem nocnym. Niestety, ponieważ nie mam komfortu wysypiania się do południa.

 

Nad czym pracujesz teraz?

Jako „tłumacz jednego pisarza” pracuję nad przekładem „Songs of a Dead Dreamer” Thomasa Ligottiego. Ligotti ze swoimi dwoma książkami bardzo dobrze przyjął się w ofercie wydawniczej Okultury i Darek Misiuna chce kontynuować cykl. „Songs…” są natomiast zbiorem bardzo ważnym – to nie tylko debiut Ligottiego, ale też książka, która weszła do kanonu literackiego. Rzadko zdarza się, by proza, którą wprost klasyfikuje się jako literaturę grozy, dostępowała zaszczytu, jakim było opublikowanie „Songs of a Dead Dreamer” i „Grimscribe” w serii Penguin Classics. Ligotti jest bodajże jednym z dziesięciu żyjących autorów, których prace weszły do tej serii. Więc czuję na sobie sporą odpowiedzialność.

Oprócz tego kontynuuję pracę nad drugim zbiorem opowiadań, który mam wstępnie zaplanowany na przyszły rok i nad powieścią, której fabuła będzie obracać się wokół teorii pustej Ziemi.