Czy wiecie, że „Redaktor prowadzący – szara eminencja wydawnictwa” jest jednym z najczęściej czytanych tekstów na blogu? Sama jestem tym faktem zaskoczona! Bo postać redaktora językowego zwykle budzi silne emocje (szczególnie wśród autorów) – w końcu to osoba, która skreśla, poprawia i ingeruje. Składacze są wirtuozami, którzy potrafią zmienić zwykły plik DOC w przepiękną książkę. Dział promocji, czyli często pierwsza linia kontaktu autor-wydawca po wydaniu książki, najczęściej składa się z grupy miłych, energicznych pań, których głowy są pełne pomysłów. Ale… redaktor prowadzący?
Dzisiejszy wpis opieram na swoich doświadczeniach zawodowych redaktora prowadzącego. Pracowałam w tej roli krótko, jednak było to niesamowite, intensywne doświadczenie, do którego często wracam myślami. Kompletnie różniące się od pracy w serwisie self-publishingowym, w dziale promocji, a o własnej działalności nawet nie wspomnę. I pomimo że tylko trochę liznęłam doświadczenia w tej dziedzinie (i chylę głowę przed każdym doświadczonymredaktorem prowadzącym), warto opowiedzieć o tej niezwykle ciekawej pracy. I dlatego mam dla Was trzy historie z życia redaktora prowadzącego. Podane w trochę innej formie niż zwykle. Nieco bardziej literacko, bardziej z fabułą, ale od serca. Dzisiaj zaczniemy od pierwszej.
Jak poznać bestseller?
Co chcą wydawać wydawnictwa? Oczywiście, że bestsellery. Bardzo szybko, gdzieś na II roku studiów, pozbyłam się złudzeń, że wydawnictwa są firmami z misją. Tzn. wiele z nich kieruje się wrażliwością i dobrem literatury, ale przede wszystkim większość ma strukturę przedsiębiorstwa. A biznes musi na siebie zarabiać. Wymiana jest prosta – autor sprzedaje prawa do tekstu – wydawnictwo sprzedaje czytelnikom książki. Więc nie ma w tym nic dziwnego, że wydawnictwa chcą wydawać bestsellery. Wszystko jednak sprowadza się do pytania, jak taki bestseller poznać?
Pamiętam, gdy dwa lata temu zaczęłam poszukiwania bestselleru na zlecenie mojego pracodawcy. Grupa docelowa była dokładnie zakreślona, linia wydawnicza jasna, wszystkie niezbędne narzędzia (pozwalające analizować rynek i trendy) pod ręką, na maila spływały propozycje od agentów literackich i autorów. Jednak szukanie bestselleru – a raczej książki ze sprzedażowym potencjałem – przypomina szukanie igły w stogu siana. Albo idealnych wakacji, jeśli kiedyś planowaliście wyjazd z biurem podróży. Niby wszystkie hotele wyglądają w miarę ok, kilka propozycji wydaje się korzystnych, ale dopóki nie zaświecą Wam się oczy, a stosunek jakości do ceny (i Waszych oczekiwań) nie będzie idealny, cóż… Szukacie innych opcji. Z wybieraniem idealnej propozycji jest jeszcze taki problem, że na wakacjach nie planujecie zarobić. I od tych wakacji nie są uzależnione zyski przedsiębiorstwa.
Pamiętam, jak w pewien październikowy wieczór zniechęcona przeklikiwałam kolejną listę maili z propozycjami, szukając książki idealnej. Najpierw wnikliwe przeczytanie maila (łyk kawy), potem rzut oka na streszczenie (łyk kawy), lektura kilku losowo wybranych stron (dwa-trzy łyki kawy). Gdy tekst rokował – dobrze sprzedał się w innych krajach, wpisywał w trendy wydawnicze, pomysł był świeży i lekko zrealizowany – można było zabierać się za lekturę całości. Ale na może 50 takich propozycji 4 teksty wydawały się całkiem ok. Nie idealne, ale ok. Wciąż nie to, czego szukają redaktorzy.
Gdy bez entuzjazmu otwarłam kolejną wiadomość, napisaną przekonującym językiem promocji (to TA książka mój przyjacielu, czytaj dalej!), nie spodziewałam się, że trafię naprawdę na TEN tekst. Niby klasyczna obyczajówka, ale z miłym twistem. Niby ta sama historia co zawsze, ale napisana w nowy sposób. Świetny język. Zabawne dialogi. Wzruszająca fabuła. I nie wiadomo, kiedy nadszedł ten mityczny ranek. Noc upłynęła mi na lekturze. Miałam to!
Wiecie co jest najlepsze? Że pomimo fantastycznego wydania, świetnej i szerokiej promocji oraz mocnego przekonania całego wydawnictwa, że książka odniesie sukces – sukcesu nie odniosła. Sprzedała się dobrze, ale nie była na ustach wszystkich. Czytelniczki nie wyrywały jej sobie z rąk, media nie poświęcały jej czasu antenowego, a autorka nie została zaproszona na parnas. Trendy literackie zbyt szybko się zmieniają – w momencie wydania nikt już nie chciał czytać dobrej obyczajówki, wszyscy woleli książki o gadających drzewach i życiu ptaków.
A jak poznać bestseller? To proste – po fakcie. Wtedy możemy mędrkować, dlaczego książka osiągnęła sukces. Ale wcześniejsze prognozowanie, sprawdzanie, analizowanie można nas jedynie doprowadzić do momentu, kiedy redakcja stwierdzi: „to niezły tekst, spróbujmy”!
Ile jest wart geniusz?
Czy byliście kiedyś na aukcji? Albo kupowaliście cokolwiek na Allegro w trybie licytacji? Jeśli tak, znacie pewnie emocje, które towarzyszą każdemu redaktorowi nabywającemu. Agenci ogłaszają, że mają do sprzedaży prawa do tłumaczenia świetnej książki. Wiecie – prawie pewniak, drugi Grey, książka roku, najlepsze recenzje od „New York Times’a”. Redaktorzy zaczynają interesować się tekstem, mają ten moment: „to TA książka!”, albo po prostu stwierdzają, że pasuje im do linii wydawniczej. I nagle spływa informacja, że inne wydawnictwo z Polski też chce zakupić prawa do tej książki. Nie wiadomo jakie, ale proponuje tyle i tyle. A Ty masz czas do jutra, żeby podjąć decyzję, że w to wchodzicie (i przebijacie ofertę), albo cóż, odpuszczacie szansę na wydanie przyszłego bestsellera.
Więc skoro licytowaliście cokolwiek na Allegro, wiecie, że łatwo poddać się emocjom. Jako żółtodziób poddawałam im się dość często (jak się okazuje, spokój przychodzi z wiekiem), szczególnie w trakcie licytacji. Szybkie konsultacje z naczelnym (kupujemy, czy nie? Jak książka rokuje?), szybkie konsultacje z innymi redaktorami z pokoju i działem promocji. Wchodzimy. Przebijemy. Wtem włącza się kolejne wydawnictwo do licytacji. Wchodzi. Przebija. Zaliczka za zakup praw do tłumaczenia winduje w górę i w górę. I wiesz, że w Warszawie, Krakowie, Poznaniu przy biurkach siedzą inni redaktorzy, którzy poddają się tym samym emocjom. Kto da więcej? Naczelny chłodzi Twój zapał, ale wiesz, WIESZ, że musisz kupić prawa, że to TEN tekst.
Najbardziej szalona licytacja, w której brałam udział, przeniosła się z maili na SMS-y. Wstukiwałam naszą propozycję, upewniając się, że naczelny wyrazi zgodę, czekałam na informację zwrotną od agenta, dyskutowaliśmy, wpisywałam znowu naszą propozycję… Aż prawa zostały zakupione.
Czy książka była genialna? Nie, była dobra. Ale walcząc z innymi wydawnictwami, nabrałam przekonania, że jest genialna. I te inne wydawnictwa pewnie też je miały. Byliśmy kolektywnie przekonani, przez sam proces intensywnej licytacji, że to tekst niemalże wybitny. A czasem genialnymi książkami okazywały się te zakupione po cichu, bez licytacji, w krótkiej i szybkiej wymianie maili.
Ile jest więc wart geniusz? Tyle, ile wydawnictwo zdecyduje się za niego zapłacić. Plotka branżowa głosi, że czasem są to setki tysięcy dolarów. A czasem kilkaset złotych. Bo ostatecznie słuszność decyzji, podejmowanych w trakcie licytacji, weryfikują czytelnicy.
Jacy są pracownicy rynku książki?
Targi książki to nie tylko święto autorów i czytelników. Zwróć uwagę. Czasem przy stolikach dyskutują panie i panowie, przesuwają na blatach dokumenty, ich twarze są ożywione albo przybierają pokerowe miny. To agenci, wydawcy, redaktorzy, którzy uprawiają tzw. networking. Dowiadują się, co w trawie piszczy, jakie nazwiska są gorące w tym sezonie, co warto kupić.
Targi we Frankfurcie przypominają raczej speed dating. Nad Men zjeżdżają się wydawcy z całego świata, którzy umawiają spotkania między sobą, między sobą a agencjami literackimi, sobą a skautami. Siedzą przy ciasnych stolikach, wymieniają się wizytówkami i folderami. Gdy pierwszy raz jechałam na frankfurckie Targi, zastanawiałam się – po co? Skoro i tak kupujemy prawa via e-mail? Ale tu chodzi o relacje. Networking. Poznanie tej agentki, od której wyszarpałeś świetną książkę w dobrej cenie. Której pięć razy powiedziałeś nie, aby dwa dni później błagać o możliwość wglądu w maszynopis przed innymi. Pogadanie o literaturze, wymianę plotek, nawiązanie relacji. Niby chodzi o biznes, ale jednak o coś więcej. Wspólnotę ludzi pracujących na co dzień nad podobnymi projektami kilkaset tysięcy kilometrów od siebie. Podobne doświadczenia, podobne zachwyty i podobne zrezygnowanie.
Jacy są więc pracownicy rynku książki? Są zakochani w literaturze. Zawsze szukają TEJ książki, niezależnie, czy pracują w wydawnictwie, agencji, czy gdzieś indziej. Uwielbiają rozmawiać o tekstach, żartować, wymieniać się branżowymi ploteczkami. Rozmawiać. Częstować się kawą. I potrafią naprawdę szybko kalkulować rentowność kolejnego projektu.
Czasem tęsknię za tą pracą. Za przeglądaniem nowości, ożywionymi dyskusjami, licytacjami i emocjami. Czasem tęsknię za całą redakcją i jestem wdzięczna, że tyle mogłam się nauczyć w tak krótkim czasie. Praca redaktora prowadzącego wpłynęła na moje myślenie o literaturze, lepiej zrozumiałam, jak pracują wydawnictwa i czego potrzebują. I chociaż wolę teraz być bliżej tekstu i autora, wiem, że te intensywne miesiące pozwoliły mi lepiej zrozumieć życie literackie w Polsce. No i nauczyłam się szukać informacji, dowiadywać się, co w trawie piszczy oraz odróżniać tekst genialny od bestselleru.